Między Scyllą i Charybdą

Minister Sikorski (sorry, wicepremier Radosław Sikorski) jest moim ulubionym członkiem rządu. Aktywność żadnego z ministrów (może jeszcze poza ministrem sprawiedliwości) nie jest tak często wykorzystywana przeze mnie na wykładach z prawa międzynarodowego w formie przykładów z praktyki, jak działania właśnie ministra spraw zagranicznych. Mówiąc szczerze, bez ministra Sikorskiego na wykładach mogłoby być zbyt szkolnie i teoretycznie. A odniesienia do jego zachowań i wstąpień tę edukacyjną sztampę przełamują. Szkoda tylko, że w większości służą za przykład negatywny.

I znów na wykładzie, na którym będę poruszał tematykę suwerenności państwa, minister Sikorski będzie grał rolę Czarnego Piotrusia. Swoją ostatnią tyradą superlatyw nt. UE i atakiem na  Prezydenta Nawrockiego, minister – kolejny zresztą raz – udowodnił starą prawdę – można pełnić najwyższe funkcje państwowe i nie rozumieć otaczającego nas świata. Niby w polskiej polityce nic nowego. Ale akurat na tym stanowisku, brak zrozumienia istoty funkcjonowania UE może mieć smutne konsekwencje dla polskości, o którą walczyło tyle pokoleń. Dlatego po wysłuchaniu tych ministerialnych przemyśleń, postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze do trwającej już jakiś czas publicznej dyskusji nt. dwóch zagrożeń dla Polski – tego płynącego ze Wschodu i tego przychodzącego z Zachodu. Tym bardziej, że podzielam ocenę, że członkostwo w UE pozbawia Polskę  (jeśli już nie pozbawiło) suwerenności. Tylko robi to w sposób zawoalowany, step by step, korzystając przy tym z faktu, że skupieni jesteśmy na tym oczywistym zagrożeniu ze strony Rosji, co zrozumiałe. Nie zwracamy uwagi na Brukselę, bo zagrożenie z Moskwy jest przecież jednoznaczne, widoczne i bezpośrednie. To drony, bomby, zbrojna armia. Po prostu fizyczny wróg. A do tego to zagrożenie znane nam z historii. Wielokrotnie byliśmy w sytuacji, kiedy traciliśmy suwerenność właśnie w wyniku agresji zbrojnej. Mamy to we krwi, czujemy sercem, nie tylko rozumem.

A zagrożenie ze strony UE jest nowe. I dotyczy jakiejś teoretycznej suwerenności. Dla większości opinii publicznej “suwerenność” to tylko słowo. Duże słowo, ale o skomplikowanej treści. Trudnej do przełożenia na codzienną praktykę. Zresztą wstąpiliśmy do UE dobrowolnie, bo to miała być nasza szansa na rozwój. Mieliśmy być członkiem rodziny europejskiej, partnerem innych państw i beneficjentem spływającego stamtąd dobrobytu. Nie minęło kilka lat, a wyszło, że wylądowaliśmy w eurokołchozie. Unia okazała się miejscem, gdzie nie realizuje się wspólnych, europejskich interesów, ale w bezczelny i nieskrywany sposób forsuje się cele kilku państw i grup interesów. I to kosztem pozostałych partnerów, których wolę się po prostu przełamuje. A my wciąż wierzymy w sprawiedliwe traktaty i propagandę, którą wciska nam także nasz szef MSZ. I to z mównicy sejmowej.

A rzeczywistość jest paskudna. Wstępowaliśmy do całkiem innej Unii niż ta, w której obecnie funkcjonujemy. Dzisiejsza konstrukcja UE obliczona jest na wypranie państw z suwerenności, a mechanizmy decyzyjne promują centralizację władzy w Komisji Europejskiej i wpływ najsilniejszych partnerów, czyli Niemiec. Z kolei TSUE stosując wykładnię prawotwórczą dokonuje federalizacji UE  z pominięciem traktatów, zastępując tu wymagane działanie państw członkowskich. A więc łamie traktaty, których powinien bronić. Na dodatek próbuje wyprać państwa z ich narodowej tożsamości. I zastąpić ją tożsamością unijną. Polecam zwrócenie uwagi na wyrok C 157/21 z lutego 2022 r., którego jak zwykle w Warszawie nie odnotowano. A jeśli w takiej sytuacji w Polsce rządzić będą kosmopolici, dla których nasza suwerenność i państwowość nie jest ważna, to leżymy na deskach. I się nie podniesiemy.

Klasycznie rozumiana suwerenność wymaga istnienia po stronie państwa dwóch przesłanek: wolności określania zakresu swoich kompetencji oraz utrzymania supremacji władzy. W tym ostatnim przypadku chodzi o samowładztwo, całowładztwo i jednolitość władzy na terytorium państwowym.

W przypadku integracji europejskiej wszystkie te przesłanki są niedotrzymane. Przede wszystkim dzisiejsza władza państwa członkowskiego UE na pewno nie jest samowładna i całowładna. Pozornie ostateczna decyzja państwa podlega w wielu obszarach zmianie przez elementy zewnętrzne. Należą do nich: większościowa procedura decyzyjna w organach UE; otwarty de facto porządek prawny w państwie; tworzenie prawa przez władzę pozapaństwową wraz z zewnętrznymi grupami interesów; brak jednolitości władzy; brak supremacji władzy państwowej; czy wreszcie kontrolowanie władztwa krajowego przez Trybunał Sprawiedliwości UE.

Pierwsza z przesłanek wiąże się z kierunkiem ewolucji całego unijnego procesu decyzyjnego. Jeszcze niedawno dominowała tu jednomyślność. Po zmianach w traktacie z Lizbony podstawą jest system większościowy. W efekcie, akt prawny obowiązujący w państwie członkowskim może zostać przyjęty także wbrew jego woli, a więc sprzecznie z jego racją stanu i interesami, tym samym w zderzeniu z jego (tak rozumianą) suwerennością.  

Z kolei faktycznie otwarty porządek prawny w państwie podważa samowładność władztwa. Obok krajowych źródeł prawa (stanowiących konstytucyjny katalog zamknięty), na państwowym terytorium stosowane są źródła obce, nie znajdujące jednoznacznego potwierdzenia w konstytucji państwowej. Na dodatek mają pierwszeństwo stosowania przed krajowymi źródłami, co stawia je w pozycji źródeł „nadrzędnych”. Do tego powstają przy udziale nie tylko innych państw, ale i rozmaitych pozapaństwowych grup interesów.

Także jednolitość władzy państwowej rozumianej w sposób monokratyczny w UE nie istnieje. W szczególności widać to w procesie prawotwórczym w polityce gospodarczej i walutowej. Chodzi tu o szereg różnych form współdziałania organów, w tym przede wszystkim organów złożonych z funkcjonariuszy międzynarodowych reprezentujących interesy UE. Ten problem wyraźnie uzewnętrznia przyznanie Komisji Europejskiej prawa inicjatywy prawodawczej w UE. Zgodnie z art. 17 ust. 2 TUE, z zastrzeżeniem wyjątków, wyłącznie Komisja przygotowuje projekty aktów ustawodawczych. Bez woli Komisji, unijna władza prawodawcza nie jest możliwa do wykonywania. A przypomnę, że jej częścią są suwerenne państwa (przedstawiciele w Radzie i obywatele w Parlamencie Europejskim).

Jeśli chodzi o supremację władzy państwowej, to w niektórych obszarach sprawowania władztwa po prostu jej nie ma. Zamiast niej funkcjonuje władza integracyjna. Władztwo państwowe wycofało się zgodnie z koncepcją przekazania kompetencji (podział uprawnień). Co więcej, wypchnięcie władzy państwowej ma miejsce nie tylko w zakresie uprawnień wyłącznych UE, ale i – relatywnie – w zakresie kompetencji dzielonych. W tym drugim przypadku formalnie oba podmioty mogą stanowić prawo, ale rola państw jest wtórna. Wykonują uprawnienia prawotwórcze tylko w takim zakresie, w jakim Unia z nich nie skorzystała. Tym bardziej, że zasada proporcjonalności jest tu fikcją. Rządzi polityka.

Taka właśnie jest rzeczywistość Polski w UE. Polska suwerenność zanika po cichu. I polski minister spraw zagranicznych powinien ten proces rozumieć. I bronić naszej suwerenności, a nie opowiadać z mównicy sejmowej farmazony. Teoria o dwóch zagrożeniach dla Polski: tym ze Wschodu i tym z Zachodu jest jak najbardziej prawdziwa. I trzeba o niej mówić i bronić się przed oboma. Przed tym zachodnim także, chyba że rząd chce nas po cichutku rozpuścić w tym kosmopolitycznym świecie.

A krytyka UE, stawianie własnych żądań wobec procesu integracji, czy wskazywanie kierunków zmian nie jest żadna putinadą. To prawo Polski i Polaków. Przypomnę tu dwa przepisy Traktatu o UE. Przekazują one fundamentalną prawdę – to państwa członkowskie założyły Unię (art. 1) i to państwa członkowskie mogą ją zmieniać (art. 48). Dlatego wszyscy mamy prawo Unię krytykować. Szczególnie kiedy jest za co. A dzisiaj jest za co Unię krytykować. Prezydent ma rację.