Czy naprawdę rządzą nami Niemcy?

Ksiądz biskup Wiesław Mering stwierdził w lipcu na Jasnej Górze, że rządzą nami Niemcy. Mocno oburzył tym środowisko polityczne trzymające dziś władzę w Polsce, a w reakcji na tę wypowiedź rząd złożył oficjalną skargę w Watykanie.

Mnie to pytanie także mocno poruszyło, bo zadaję je sobie praktycznie od początku mojej zawodowej aktywności. A to już przeszło 30 lat.  I tak się składa, że blisko połowę tego czasu poświęciłem Niemcom, prawnym aspektom relacji polsko-niemieckich, w tym konsekwencjom II wojny światowej (repracje, majątki poniemieckie itp.). Postanowiłem więc podzielić się pewnymi ad hoc przemyśleniami w tej kwestii. Tym bardziej, że 1 września to doskonała data dla takich wynurzeń.  

Na początek powiem, że sprawa wcale nie jest taka trywialna jakby się wydawało. Nie chodzi bowiem tylko o kupowanie przestarzałych wiatraków od Niemiec. Nie chodzi też o sytuacje, kiedy Polacy – byli stypendyści niemieckich fundacji i ośrodków naukowo-badawczych, od lat zajmujący różne eksponowane stanowiska polityczne i uniwersyteckie, zapominają, które państwo jest ich ojczyzną i prowadzą zawodową aktywność zdecydowanie korzystną dla Niemiec. Nawet kosztem Polski. Stąd bez żadnego skrępowania chcą dyskutować o zwrocie niemieckich dóbr kultury znajdujących się w Polsce. Ubierając oczywiście to wszystko w pozory rzetelności zawodowej czy naukowej.

W rzeczywistości jest dużo gorzej. Praca na rzecz Niemiec to wielka podziemna fabryka.  I wiele rzeczy dzieje się na poziomach skrytych przed oczami opinii publicznej. A analiza całej polityki państwa polskiego wobec Niemiec po 1990 r. pokazuje, że w okresach funkcjonowania niektórych formacji politycznych, w sposób jednoznaczny możemy wskazać sytuacje, gdzie decyzje władz były podejmowane zdecydowanie w interesie Niemiec, a nie Polski. Ja do dziś pamiętam korytarzową plotkę z lat 90. XX w., czyli czasu kiedy rozpoczynałem pracę w MSZ, gdzie wtajemniczeni opowiadali, że kanclerz Kohl, wpłacając 500 mln marek na Fundację Polsko-Niemieckie Pojednanie, pośrednika w realizacji pseudozadośćuczynień dla ofiar zbrodni niemieckich, był w rzeczywistości przygotowany na znacznie większą sumę. W trakcie negocjacji rząd kierowany przez Kongres Liberalno-Demokratyczny (poprzednika Platformy Obywatelskiej), miał przystać na tę kwotę bez żadnych negocjacji. Na najwyższym szczeblu miało paść wręcz stwierdzenie, że „dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają”.

Pamiętam też, że dbanie o interesy Polki w relacjach z Niemcami było sposobem na złamanie sobie kariery dyplomatycznej. A proniemieckość otwierała drzwi do awansów. Wspominam  wieloletnie powoływanie ambasadorów Polskich w Niemczech, których związki z Niemcami i germanofilia były wręcz jednoznaczne. Dziś, na marginesie tych wywodów i jako dowcip  wspomnę, jak osobiście widziałem dyrektora departamentu odpowiedzialnego za relacje polsko-niemieckie na spotkaniu z szefem wydziału politycznego Ambasady RFN, skrytego przy narożnym stoliku w znanej w latach 90 XX w. resteuracji Flik i przekazującego temu dyplomacie plik papierów. Pikanterii temu wspomnieniu dodaje fakt, że ten dyplomata, co niektórzy wiedzieli, był warszawskim rezydentem BND. A dyrektor ów, zrobił dużą karierę.   

Przypomina mi się także sytuacja, kiedy w 1998 r. opublikowałem w czasopiśmie Sprawy Międzynarodowe  wydawanym przez PISM, artykuł o zagrożeniu ze strony tzw. późnych przesiedleńców, którzy wobec braku uregulowania sprawy ich byłych majątków w księgach wieczystych, zaczynają prowadzić ich rewindykację. I była to ostatnia moja publikacja w tym czasopiśmie. Dzięki jednemu z wiceministrów w MSZ dostałem się na listę tzw. autorów zakazanych, choć może powinienem się cieszyć, że nie wyleciałem wtedy z roboty. A 3 lata później rewidykacje na Mazurach i Śląsku przyśpieszyły. Ówczesny polski rząd zamiast się tym zająć, jedynie sprawy wyciszał.

Kiedy w jesienią 2007 r. jako przedstawiciel rządu RP w niemieckiej Fundacji „Pamięć Odpowiedzialność Przyszłość” wystąpiłem do niemieckiego sądu administracyjnego przeciwko tej Fundacji o zwrot nierzetelnie rozdysponowanych środków i przeznaczenie ich na rzecz polskich ofiar niemieckich zbrodni”, zimą 2008 r., kiedy działał już rząd PO-PSL, zostałem natychmiast odwołany z tego stanowiska, jak i z funkcji prezesa Fundacji Polsko-Niemieckie „Pojednanie”, a strona polska pozew wycofała. Jak się dowiedziałem, utraciłem zaufanie rządu. Długo zastanawiałem się o który rząd chodzi. Czy przypadkiem nie o ten w Berlinie.   

Przypomnę te sprawę sporu o rozgraniczenie wód w Zatoce Pomorskiej. Tak, tych wód, gdzie to podobno znaleziono ostatnio złoża ropy naftowej, a Niemcy już żądają, by się z nimi podzielić odkryciem. Laikom przypomnę, że spór ten ciągnął się od 1945 r. a jego istotą był dostęp do szczecińskiego portu, konkurenta portów niemieckich. Można kolokwialnie napisać że był to wrzód na tyłku stosunków polsko-niemieckich. I polski rząd odniósł tu w końcu sukces. Spór udało się zakończyć 2012 r. Szkoda tylko, że w drodze likwidacji przez Polskę spornej redy.  W ten sposób kluczowy pas wód oddano Niemcom. Ktoś przypomina sobie jakie to siły polityczne tworzyły wtedy rząd? 

Najbardzie smutne było jednak zdarzenie z 2010 r., kiedy polski Sąd Najwyższy, i to ten praworządny i niezależny, odrzucił pozew Polaka, inwalidy, popalonego przez wojska niemieckie miotaczem płomieni w czasie pacyfikacji Zamojszczyzny. Zasłonił się immunitetem państwa przysługującym RFN.

Dlatego nie ma się dziś co dziwić, kiedy słyszymy wypowiedzi czołowych polityków, że nie ma podstaw prawnych dla niemieckiej wypłaty reparacji dla Polski. Z akceptacją niemieckiej odmowy  nie kryje się nawet obecny premier, który zajmował takie stanowisko publicznie w obecności kanclerza RFN.

I tyle o polityce, choć takich wspomnień mam dużo więcej. Ale musze tu wyhamować, bo ta sprawa ma jeszcze jeden ciekawy wymiar – prawny. Otóż w niemieckiej Ustawie Zasadniczej stworzone jest konstytucyjnego pojęcia „Niemca” jako instytucji alternatywnej dla obywatelstwa niemieckiego. Znajdujemy je w rozdziale XI w art. 116 ust. 1, gdzie czytamy:

“Niemcem w rozumieniu niniejszej Ustawy Zasadniczej, z zastrzeżeniem innych regulacji ustawowych, jest ten, kto posiada niemieckie obywatelstwo, albo jako uchodźca lub wypędzony narodowości niemieckiej lub jako ich współmałżonek albo potomek, znalazł przyjęcie na obszarze Rzeszy Niemieckiej w granicach z 31 grudnia 1937 r.”

Przepis ten tworzy tzw. “status Niemca”, który w latach powojennych zagwarantował setkom tysięcy niemieckich tzw. wypędzonych, którzy nie posiadali formalnie obywatelstwa państwa niemieckiego, traktowanie takie jakby tymi obywatelami byli. Otwierał im też furtkę prawną do szybkiego uzyskania niemieckiego obywatelstwa i w efekcie integracji z resztą społeczeństwa.

W praktyce, osoby te zrównano z obywatelami niemieckimi w zakresie szeregu praw konstytucyjnych. Nie mając obywatelstwa, ci „Niemcy” posiedli m.in. prawo do zgromadzeń (art. 8), prawo do tworzenia związków i stowarzyszeń (art. 9), prawo oporu (art. 20 ust. 4), równość praw i obowiązków obywatelskich (art. 33 ust. 1), równy dostępu do urzędów publicznych (art. 33 ust. 2), bierne prawo wyboru prezydenta (art. 54 ust. 1), itp. O tego pośrednio poprzez art. 20 ust. 2 zdanie 2, art. 28 ust. 1 oraz art. 38 Ustawy Zasadniczej zinterpretowane orzeczeniami Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, osoby posiadające status „Niemca” otrzymały też czynne prawo wyborcze na poziomie federacji, krajów związkowych i komunalnym. A są to prawa, które co do zasady przysługują tylko obywatelom.

Najciekawsze, że przepis ten funkcjonuje do dzisiaj. I w kontekście prawnym zwrócić trzeba uwagę na wskazany w tym przepisie zakres terytorialny. Chodzi o obszar Rzeszy Niemieckiej w granicach z 31 grudnia 1937 r., a więc dzisiejsze Pomorze Zachodnie, część Śląska, województwa lubuskiego, Szczecin, czy Gdańsk. Każda osoba, której przodek – dziadek, pradziadek – we wskazanym okresie mieszkał na tym obszarze, i był obywatelem Rzeszy, a przynajmniej podpisał volkslistę, spełnia przesłanki tego przepisu – jest więc Niemcem w sensie niemieckiej Ustawy Zasadniczej. Nawet jeśli ustawodawca niemiecki przez lata żonglował ustawową treścią tego pojęcia. I choć większośc tych osób wybrała gdzie chce żyć i wyjechała do Niemiec w latach 1945-1990, inni po 1990 r., kiedy to polski rząd zgodził się by niemieckie konsulaty wydawały obywatelom polskim zamieszkałym na tych terenach niemieckie pasporty, to jednak tylko większość. Niektóry zostali jako dumna mniejszość niemiecka obecna w polskim Sejmie dzięki wyborczym przywilejom, a jeszcze inni – z różnych powodów – wrócili.

Oczywiście takie rozwiązanie konstytucyjne jest nie tylko nieprzyjazne dla Polski. Jest ono też wątpliwe z perspektywy prawa międzynarodowego. Ale istnieje i rząd niemiecki nic sobie z tego nie robi. Od czasu do czasu majstruje tylko przy jego ustawowych kontekstach, chcąc tę wątpliwość zamaskować.

Z perspektywy Polski to wszystko pokazuje, że prawdopodobieństwo, że rządzą nami Niemcy jest bardzo duże. I to nie tylko Niemcy w kontekście moralno-politycznym, którzy na niemieckich pieniądzach zbudowali swoje dzisiejsze kariery, ale bardzo możliwe, że nawet Niemcy w sensie prawnym. I jeśli tylko czują tę więź z państwem niemieckim, czy to opartą na płaszczyźnie finansowej, czy genealogicznej, i przedkładają ją nad lojalność wobec Polski, której obywatelstwo posiadają, to państwo polskie ma poważny problem.