Demokracja „do skutku”
Nie ma się co dziwić nagłym nawoływaniom do ponownego liczenia głosów przez przegranych tych wyborów. Wystarczy sobie przypomnieć, że demokracja w Unii Europejskiej kieruje się jedną zasadą wyborczą – głosowania przeprowadzamy tyle razy, ile będzie potrzebne, by wygrał ten, kto powinien czyli liberalny lewak. Wystarczy spojrzeć przeszłość.
I nie chodzi mi o ostatni przypadek Rumunii. Przypomnę, jak w 1992 r. Dania przeprowadziła referendum w sprawie Traktatu z Maastricht. Kiedy w głosowaniu Duńczycy odrzucili traktat, referendum przeprowadzono ponownie. Pretekstem były tzw. duńskie klauzule wyłączające, które UE sprezentowała Danii by stworzyć sytuację umożliwiającą nowe referendum. Wynik był już zgodny z oczekiwaniami elit.
Podobnie było w Irlandii. W pierwszym referendum, w 2008 r., Irlandczycy odrzucili Traktat z Lizbony. W drugim referendum, w 2009 r. traktat przeszedł. Pretekstem do powtórki były rzekome gwarancje UE m.in. w kwestiach podatkowych, neutralności i praw pracowniczych.
Podobne próby wywarcia presji na powtórzenie referendum miały miejsce w Wielkiej Brytanii, kiedy w jego wyniku, w 2016 r., Brytyjczycy podjęli decyzję o wystąpieniu z UE. Rząd premiera Camerona nie ugiął się i odmówił powtórzenia referendum. Brexit stał się faktem
W okresie przystępowania Polski do UE. Kiedy liberalni lewacy mieli obawy o wynik referendum w sprawie traktatu akcesyjnego, na forach publicznych pełno było opinii tzw. autorytetów, o możliwości powtórzenia referendum lub ominięcia jego negatywnego wyniku w drodze uruchomienia w takiej sytuacji alternatywnej procedury przewidzianej w art. 90 ust. 2 Konstytucji (Sejm i Senat).
Wobec takiego wyniku wyborów prezydenckich, próby ukradzenia zwycięstwa Karolowi Nawrockiemu i weryfikacji decyzji Narodu nie są niczym dziwnym. To cecha nowej demokracji – do skutku, aż wygra nasz kandydat. Choć nie wiem, czy politycy “koalicji 13 grudnia” zauważyli, że to już nie ten etap wyborczy, co w Rumunii. I czy zastanowili się, czy Polskę i Unię Europejską stać na dwóch polskich prezydentów. Nielegalnego w kraju i legalnego na uchodźstwie. I to nie na Węgrzech a w Stanach Zjednoczonych.